Przekaż
Datek
KRS 0000097123
  • Articles In English
  • Fundacja WHD na FaceBooku
  • Fundacja WHD na YouTube
  • Instagram
  • issuu.com
Zadzwoń do psychologa: 509 797 324

Nasz synek Jaś

Ikonka dla Nasz synek Jaś

Jest 15 października, Dzień Dziecka Utraconego. Nie ma nas w Warszawie, nie mogliśmy  odwiedzić grobu Jasia, ale byliśmy tam tuż przed wyjazdem. Wiemy, że i tak nie tam będzie na nas czekał.

Jutro mija miesiąc od jego narodzin. Nie zdążył zobaczyć tego świata, nie zdążył zapłakać. Gdzieś pod koniec tej długiej drogi zabrakło mu sił, może szczęścia. Odszedł pod koniec porodu, dużo później niż mu z początku obiecywano, ale i tak wcześniej, niż mieliśmy nadzieję.

Test ciążowy potwierdził nasze nadzieje na początku tego roku. Od lat marzyliśmy o dzieciach, ale długie starania osłabiły naszą czujność i wieść o ciąży nas zaskoczyła. Cieszyliśmy się, ale byliśmy też pełni obaw. Takich obaw, w które mimo wszystko nie bardzo wierzyliśmy. Odnajdywaliśmy się powoli w nowej rzeczywistości i kiedy wydawało się, że nie czeka nas nic prócz szczęścia, przyszedł czas na badanie USG.

„Oto państwa dzidziuś”, powiedział lekarz w prywatnym gabinecie. Chwilę później zmienił się jego wyraz twarzy. Dzidziuś nagle stał się „uszkodzonym płodem”, jego czaszka kończyła się nad oczami, mózg był odsłonięty. Nie miał szans na życie po urodzeniu. Lekarz stwierdził, że najlepiej, jeśli zakończymy to jak najszybciej, a za trzy miesiące będę mogła być znowu w ciąży.

Powiedziałam tylko, że tego nie zrobię. Bałam się, ponieważ przebieg ciąży miał być trudny, istniało ryzyko przedwczesnego porodu tylko przez cesarskie cięcie, nie wykluczono także problemów w kolejnych ciążach. Żadna z tych prognoz nie sprawdziła się. Myślę, że miały mnie tylko przekonać do właściwego (według lekarza) rozwiązania. Myślał, że w ten sposób nam pomaga. Pomógł, to prawda, ale w inny sposób – dzięki niemu trafiliśmy pod opiekę lekarzy, którzy chcieli pomóc mi urodzić.

Tuż po diagnozie czuliśmy się jeszcze osamotnieni. Nie chcieliśmy zwierzać się nikomu. W 12 tygodniu jeszcze mało kto z naszego otoczenia wiedział o ciąży, a dzielenie się radosną wieścią skażoną taką tragedią było ponad nasze siły. Od jednej z tych nielicznych osób, które wiedziały, pierwszy raz usłyszeliśmy o Hospicjum Perinatalnym. Zanim jednak trafiliśmy pod jego opiekę, minęło kilka miesięcy.

W niedzielę, dwa dni po badaniu, poszliśmy do kościoła. Wtedy właśnie usłyszeliśmy słowa z Księgi Rodzaju o ofierze Abrahama. Słyszeliśmy je wiele razy wcześniej, ale tego dnia uderzyły w nas wyjątkowo. Poczuliśmy opiekę Boga i nadzieję – nie na to, że nasze dziecko przeżyje, ale na to, że oddając je Bogu, zrobimy najlepiej. Postanowiliśmy nie opłakiwać dziecka, które ciągle żyje, ale być dla niego rodzicami tak długo, jak się uda. Nie wiem, jak mogliśmy dojść do tego po dwóch dniach. Niemożliwe, żebyśmy zrobili to sami.

Wszystko zaczęło się układać, chociaż nie tak, jak planowaliśmy. Wada naszego dziecka została potwierdzona, ale byliśmy pod dobrą opieką i nikt nie próbował nas przymuszać do aborcji. Cieszyliśmy się każdą chwilą, pamiętając, że możemy stracić dziecko jeszcze na długo przed porodem. Słyszeliśmy to często, choć mówiono nam też, że poród może się znacznie opóźnić, jeśli dziecko nie umrze wcześniej. Uwierzyliśmy jednak w pierwszą wersję. Każda chwila była dla nas cenna. Nie miałam żadnych dolegliwości. Fizycznie czułam się nawet lepiej niż przed ciążą. Koło 18 tygodnia poczułam pierwsze, bardzo delikatne ruchy. Na Wielkanoc byłam już pewna, że są to ruchy dziecka, a parę dni później dowiedzieliśmy się, że mamy syna. Odtąd był dla mnie Jasiem, choć nikt poza nami nie znał jego imienia aż do porodu.

Około 28 tygodnia zaczęło do mnie docierać, że poród nastąpi. Oczywiście każdy zdaje sobie sprawę, że ciąża kończy się porodem, ale póki wydawał się on odległy, odsuwałam myśli o tym wydarzeniu. Czas płynął bardzo szybko, a mnie ogarniała panika. Nie sądziłam, że przetrwam poród, ból, śmierć synka. Różne wydarzenia w tamtym czasie sprawiły, że czuliśmy się znów osamotnieni. Na wizycie w poradni genetycznej Instytutu Matki i Dziecka po raz kolejny usłyszeliśmy o hospicjum i zdecydowaliśmy się wreszcie skorzystać z pomocy psychologicznej. Zaskoczył nas bardzo szybki termin wizyty, bo nie gonił nas czas, decyzja o kontynuacji ciąży została podjęta dawno temu, a i tak nie mielibyśmy możliwości już jej zmienić. Mimo to już kilka dni później mogliśmy spotkać się z panią Pauliną Kowacką, psychologiem WHD. Znów wróciło poczucie, że nie jesteśmy sami, że są wokół nas ludzie, którzy chcą nam pomóc. Nasz synek miał podejrzenie także wady serca, wstępnie potwierdzone, więc trafiliśmy na konsultację do prof. Joanny Szymkiewicz-Dangel. Serce okazało się zdrowe, więc dalej już skierowano nas do szpitala na Karowej, do dr. Niewęgłowskiej. Bałam się porodu i tego, jak wada naszego synka może wpłynąć na jego przebieg. Na szczęście po raz kolejny zostaliśmy zapewnieni, że poród siłami natury jest możliwy. Mimo że nie był łatwy, nie żałuję, że odbył się właśnie w ten sposób.

Ostatnie tygodnie ciąży minęły nam spokojnie, choć im bliżej terminu porodu, tym bardziej zaczynaliśmy się obawiać, że Jaś nie zechce wyjść sam. Tak się stało, ale nie mogliśmy mieć do niego pretensji. Każdy dodatkowy dzień jego życia był cenny. Mieliśmy nadzieję, że urodzi się żywy, że dostaniemy kilka chwil dla siebie, ale byliśmy też przygotowani na to, że umrze w drodze na ten świat. Zostawiliśmy sobie też odrobinę nadziei na cud, ale na tyle niedużą, by nie przeżyć rozczarowania. Obecność synka odczuwaliśmy na każdym kroku, tym mocniej, im bliżej było do jej końca. Jaś wciąż ruszał się bardzo intensywnie, reagował na dotyk brzucha i ani myślał wychodzić. W końcu jednak nadszedł moment. Musieliśmy jechać do szpitala. 

16 września, po 42 tygodniach i 2 dniach ciąży, o godz. 18:15 urodził się Jaś. Nie żył już, ale wiem, że odszedł w ciągu ostatnich kilku godzin porodu. Dobrze pamiętam jego ostatnie ruchy. Nie zdążyliśmy go ochrzcić, ale po to dostał za patrona św. Jana Chrzciciela, żeby w razie takiej sytuacji nie został sam. Wtedy nie czułam jeszcze bólu i tęsknoty, nie miałam na to czasu. Kolejne dni płynęły bardzo szybko, załatwialiśmy formalności, szykowaliśmy się do pogrzebu, zawiadamialiśmy
rodzinę i znajomych. Pożegnaliśmy się z naszym synkiem, chociaż były osoby, które nam to odradzały ze względu na jego wadę. Z różnych przyczyn zdołaliśmy go obejrzeć dopiero tydzień po porodzie – na szczęście z tego nie zrezygnowaliśmy. Widok wcale nie był przerażający. Prócz swojej wady Jaś był ślicznym chłopcem, całkiem dużym i podobnym do swojej mamy. To pożegnanie było dla nas równie ważne jak pogrzeb, który odbył się dzień później. Teraz mogę mieć przed oczami swojego synka w każdej chwili. Mam nadzieję, że to uczucie zostanie ze mną do końca życia.

 Po pogrzebie wróciliśmy do domu, w którym nigdy nie stało łóżeczko ani wózek, a mimo to wydawał się teraz pusty. Minął miesiąc. Musimy żyć bez Jasia, a choć był z nami krótko, będziemy zawsze czuli jego brak. Jesteśmy jednak spokojni i wdzięczni za każdy dzień jego życia. Nie było długie, ale mógł je przeżyć do końca.

Natalia Wiśniewska

  • Nasz synek Jaś - zdjęcie nr 1
  • Nasz synek Jaś - zdjęcie nr 2
Przekaż Datek